Przejdź do informacji o dostępności Przejdź do strony głównej Przeskocz do menu Przeskocz za menu Przeskocz do głównej treści Przejdź do mapy strony

Małopolskie legendy

Czym jest legenda?

Jest wspaniałą, baśniową opowieścią, rozbudzającą wyobraźnię, zawierającą zwykle szlachetny morał. Czy tylko tyle? Przez wiele lat naukowcy odmawiali legendom większych wartości poznawczych i edukacyjnych. Dzisiaj jednak wiemy, że legendy są w równym stopniu bajką jak i źródłem historycznym, kryjącym w sobie ogromne ładunki prawdy.

A czym są legendy małopolskie? To takie same legendy jak te, które pochodzą z innych regionów, z tym jednak wyjątkiem, że stanowią rodzinę najliczniejszą i najbogatszą. Są bowiem emanacją niezwykłego dziedzictwa kulturowego i historycznego dawnego kraju Wiślan.

Małopolski najsławniejszy zbój to oczywiście Janosik - harnaś nad harnasie, który złym i bogatym odbierał a biednych obdarowywał i przed nieprawością bronił. Jak wiadomo, legendarny i filmowy Janosik to postać częściowo autentyczna, stworzona w oparciu o kilka postaci. Zbójowanie w swoim czasie było bowiem w Małopolsce procederem znanym, choć prawdziwym zbójom spod Giewontu, Pilska i Babiej Góry, daleko do szlachetnego i przystojnego Janosika. Znani z okrucieństwa i braku litości przemierzali w poszukiwaniu łupów Tatry, Gorce i Beskidy, zapuszczając się czasem do Dobczyc, Myślenic, ba! Nawet do Krakowa. Tam gdzie dzisiaj znajduje się miły i cienisty park Bednarskiego, na podgórskich krzemionkach, znajdował się niegdyś gęsty las a w nim karczma, nie przez przypadek zwana "Na Zbóju". W wielu miejscowościach podbeskidzia przekazywano sobie z ust do ust legendy o wyczynach tych złoczyńców, którzy niejedno mieli na sumieniu.

Jednym z takich zbójów był żyjący w XVII w. Marcin Portasz, którego prawdziwe wyczyny tak mocno przemieszały się z ponurą sławą, że dzisiaj doprawdy trudno oddzielić prawdę od czarnej legendy. Marcin pochodził z Bystrec nad rzeką Orawą koło Dolnego Kubina. Był więc z urodzenia Słowakiem. Tam też zaczął zbójować i zasłynął z czynów, które powtarzane z ust do ust, zapewne ze znaczną przesadą, stworzyły obraz największego okrutnika polskich słowackich gór. Poszukiwany i przyciśnięty przez depczących mu po palcach hajduków, przeszedł bowiem Portasz przez Polską granicę i z Pawłem bratem swoim i dwudziestoma piąciema po Żywieckim Państwie i innych okolicznych Państwach zbójstwem swym bardzo grasował, plebanie, dwory ślacheckie rabował. Marcin sporo musiał narozrabiać, skoro przez niego dwory ślacheckie i miasta postronne się wartowały, a pomiędzy Suchą Beskidzką, Makowem Podhalańskim i Żywcem drogi opustoszały. Nic dziwnego. Trzydziestu uzbrojonych i obeznanych ze swoim "rzemiosłem" chłopów to poważne zagrożenie. Słano tedy prośby, monity i apele do starostów a nawet do wojewody w Krakowie ale bez echa.

Dopiero wyczyn Portasza i jego kompani, który miał miejsce w dniu 16 lipca 1688 r. zmusił władze do działania. W tym to dniu banda porwała urzędnika, niejakiego Marcina Jaszkę. Związanego zawieźli do karczmy w Rajczy, posyłając jednocześnie wiadomość żonie porwanego, że jeżeli chce męża zobaczyć żywego ma przywieźć okup. Przerażona małżonka, na koniu co prędzej przyniosłwszy dukatów 360 a talarów bitych 470, cały pieniądz złożyła w ręce Portasza. Zbójca okup przeliczył pod karczmą, po czym, na oczach żony i gości karczemnych Marcina Jaszkę tyrańsko, aż do śmierci zabili, strzeliwszy mu dwaj z kompaniej pod pachy kulami. Nie dość na tym. Rozochocona alkoholem kompania wymyśliła sobie makabryczną zaiste rozrywkę. Trupa Jaszkowego rzucili na ziemię a złapanemu przypadkowo młodemu pocholikowi kazali uciąć mu głowę siekierą. Przerażony chłopak drżącymi rękoma kilka razy rąbiąc ze szczęką szyje okrutnie odciął. Sprawy zaszły za daleko.Wieść o zbrodni spłynęła do Krakowa szybciej niż wody Wisły i Soły. Z Wawelu wysłano w celu ujęcia Portasza 40 osobowy oddział zamkowej piechoty, który szybko przybył w beskidzkie strony dając popis sprawności śledczej. W krótkim czasie za kratkami znalazła się kopa podejrzanych, których zamierzano criminaliter sądzić, ale urząd nie mając na nich nic dokumentalnego tego uczynić nie mógł. Sytuacja stała się nieco niezręczna.

Urząd wojewody nie mógł ot tak przyznać się do spektakularnej pomyłki. Miast 25 zbójców złapano kilkudziesięciu zupełnie niewinnych obywateli. Ratując honor zamkowej piechoty pojmanych przewieziono do złodziejskiej baszty na Wawelu i przetrzymano tam przez następne kilka niedziel. Po dokładnych przesłuchaniach obarczono też dwoje winą. Tomasza Dudkę z Milówki oraz jego córkę Reginę oskarżono o współudział w zbrodni. Tomasz miał kilka razy udzielić Portaszowi i jego kamratom noclegu a Regina....towarzyszyła im w czasie noclegu służąc wdziękiem swego ciała. Wyrok na obydwojgu zapadł surowy, nieproporcjonalny do winy. Ojciec z córką zostali ścięci. Po wykonaniu wyroku resztę obywateli puszczono wolno.

A co z Portaszem? Główny winowajca rozpłynął się w powietrzu. Legenda mówi, że najpierw rozłączył się z kupy, tylko z bratem Pawłem chodził a na ostatku do Krakowa zimą przyszedł. Tu podał się za...kupca i jawnie na rynku sprzedawał srebro, pochodzące oczywiście z rabunków. Oferowany do sprzedaży srebrny złom wyglądał jednak podejrzanie. Doświadczeni krakowscy kupcy dali więc znać komu trzeba i Portasza zamknięto w ratuszowych kazamatach. Jeszcze raz udało mu się jednak przechytrzyć wymiar sprawiedliwości. Pomógł mu ziomek, student węgierski, który podał się za jego faktora. Biegle władający węgierskim, niemieckim i łaciną scholar, zdołał przekonać rajców o kupieckiej tożsamości zbója. Ten, czując stryczek na szyi, zostawił srebro w zastawie i zobowiązał się dostarczyć attestacyję dobrej swej sławy jako kupiec uczciwy. Tego samego dnia uciekł z miasta wraz z bratem Pawłem i węgierskim studentem, a uciekać musieli szybko, skoro już w nocy przybyli do Państwa Żywieckiego. Zmęczony drogą, zmarznięty, głodny i spragniony zbój, zawitał do domu swej kochanki, Reginy, nieszczęsnej ofiary wyroku sądowego wykonanego w lecie na wawelskim wzgórzu. Zbója przyjęła, zachowując zimna krew matka Reginy. I tu skończyła się legenda.

Zbójca dostał gorącego mleka i strawę a gdy tylko wyszedł, kobiecina zaalarmowała okolicznych chłopów, którzy ośladą albo torem po przepierzchu śniegu, na łace zwanej Srobite w kolebie susząc się, onego tam napadłszy samotrzech uchwycono i do zamku, do Żywca przyprowadzono. Działo się to 28 XII 1688 r. Straszna musiała być zaciętość Żywieckich mieszczan na Portasza, zapewne proporcjonalna do doznanych krzywd, skoro dzień i noc trzymało nad nim straż trzydziestu chłopa. Nie długo jednak. 10 stycznia 1689 r. po krótkim osądzie zapadł wyrok skazujący Portaszów na karę śmierci, do której wykonania sprowadzono kata o imieniu Jur aż z Krakowa. Bracia śmierć ponieśli na górze Grojec, gdzie przybyło ponoć dwa tysiące ludzi. Aż wierzyć się nie chce bo sam Żywiec tylu mieszkańców wówczas nie miał. Wyrok wykonywano długo. Najpierw na zamku braci smolnymi pochodniami męczono. Następnie mu pasy dwa na plecach udarto i dwie ręce ucięto, aby wreszcie jeszcze żywego na haku jako hetmana zawieszono. Paweł cierpiał niewiele mniej gdyż najpierw połamano go kołem a następnie w to koło wplatając życia pozbawiono. Taki był koniec czarnej legendy i czarnego żywota Marcina Portasza.

Andrzej Komoniecki, Chronografia albo dziejopis żywiecki, Żywiec 1987

Przy dobrej pogodzie i przy odrobinie szczęścia, które pozwoli nam na uniknięcie korków przy wyjeździe z Krakowa, po godzinie jazdy samochodem w kierunku Bielska Białej, znajdziemy się w Kętach. To małe miasteczko, choć trochę senne i zakurzone, nosi z dumą starą metrykę sięgającą średniowiecza. Wprawdzie liczne klęski, pożary i wojenne nieszczęścia, dokonały zniszczeń najstarszej substancji zabytkowej miasta, ale małe przysadziste kamieniczki, archaiczny układ uliczek i zespół klasztorny oo. Reformatów, świadczą o bogactwie tutejszej historii i dziedzictwa kulturowego. Komu czas nie ucieka nazbyt szybko, zmuszając do bezskutecznej pogoni, ten może odwiedzić Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego (Rynek 16), które dobrą dawką wiedzy dopełni wrażeń z wizyty w Kętach.

Dla miłośników małopolskiej historii Kęty wiążą się wszak w pierwszym rzędzie z najgodniejszym obywatelem i synem tego miasta - św. Janem z Kęt. Postać to niezwykła, której życie przypadło w XV w. Syn mieszczanina z podbeskidzkiego miasteczka, następnie żak Alma Mater - krakowskiej akademii, aż wreszcie bakałarz, doktor najświętszej teologii i profesor Pisma Świętego tejże najsłynniejszej uczelni. Nie wiadomo czy większa była głowa czcigodnego Jana czy serce. Wielką wiedzę i inteligencję przerastała jednak chyba cnota miłosierdzia, która wyrażała się w nieustannej gotowości niesienia pomocy ubogim i pokrzywdzonym przez los. Najzacniejsi profesorowie jagiellońskiej wszechnicy nie mogli przemówić do rozsądku Janowi, który zawsze zdążył się pozbyć przed zimą butów i ciepłego płaszcza, a z kuchni wciąż wynosił pokarm, którym karmił głodnych.

Nie było zresztą wiele sposobności do poważnej rozmowy, bowiem święty albo ślęczał nad księgami w scriptorium albo maszerował przez słotę do kogoś chorego lub biednego albo...zatapiał się w modlitwie. Nie przeszkadzano mu wtedy bo i po co. Wiadomo było, że w mistycznym uniesieniu o całym świecie zapomina, widząc przed sobą tylko tego, który jest całym światem. Takie było życie Jana z Kęt, proste jak droga przez pustkowie i wzniosłe jak tatrzańskie szczyty. Nie brakło jednak i w jego życiu zakrętów i porażek, które Janowi łez goryczy przyczyniły. Winę za to noszą w sercu mieszczanie olkuscy.

Olkusz, niegdyś silny ośrodek handlu, swą potęgę zawdzięczał złożom rud ołowiu i srebra, które stwórca hojną ręką umieścił w podziemiach. Już w XIII w. te cenne kruszce, znajdujące wówczas ogromne zapotrzebowanie niemal w całej Europie, dobywano zarówno tu jak i w pobliskim, biskupim Sławkowie. Złoża były obfite więc i bogactwo mieszczan rosło, a wraz z nimi grzech najstraszniejszy "pycha żywota". Straszna to przywara, która rodzi w człowieku tak straszne zadufanie w sobie, że ani na Boga ani na uboższych od siebie nie raczy się oglądnąć. Właśnie wtedy, gdy bogactwo miasta sięgało zenitu, gdzieś w l. 20 - 30 - tych XV w. młody wówczas, ale już sławny swymi cnotami i wiedzą, Jan z Kęt otrzymał powołanie na probostwo w Olkuszu. W ten oto sposób uczony młodzian, przyszły święty, został duszpasterzem. Gorzki był to okres w jego życiu. Fara olkuska, sięgająca swymi korzeniami XIV w., nosząca zaszczytne wezwanie św. Andrzeja Apostoła, najczęściej świeciła pustkami, zapełniając się jedynie w niedzielę. Mieszczanie olkuscy oddawali się na co dzień rozpuście, pijaństwu i swawolom. Niewierność małżeńska, oszustwa w handlu, zaniedbywanie obowiązków religijnych były na porządku dziennym. Nawet okres świętego Wielkiego Postu nie przywołał do nawrócenia Olkuszan, mimo płomiennych kazań głoszonych przez Jana, mimo jego nawoływań, wielogodzinnych dyżurów w konfesjonale, osobistych rozmów i nauk. Pokorny chłopiec z Kęt w tej jednak sprawie nie znał kompromisów.

Gdy minęło kilka lat niezmordowanej pracy duszpasterskiej wspieranej przykładem osobistego życia, a ze strony miasta i mieszczan woli poprawy nie było, łagodny baranek zmienił się w porywczego Eliasza. Którejś niedzieli, senni po sobotniej uczcie kupcy i gwarkowie olkuscy, ujrzeli swego proboszcza przy ołtarzu, który z obliczem miedzianym, patrząc na nich groźnym ale i smutnym wzrokiem, rzucił na miasto i jego mieszkańców klątwę. Prędko też okazało się, że siła tego przekleństwa była straszliwa. Kopalnie zaczęła zalewać woda, której mimo rozmaitych wysiłków i starań nigdy już nie usunięto. W wyrobiskach cenne rudy ołowiu i srebra zaczęły występować rzadziej aż wreszcie niemal zanikły. Skończyło się źródło bogactwa, skończyło się i bogactwo. Zrażony do swych owieczek Jan z Kęt wrócił do Krakowa, a olkuscy mieszczanie pokornie zaczęli zawracać ze złych dróg życia, na których cześć oddawali srebrnemu cielcowi. Przetrwała też wśród nich pamięć o swym pasterzu, który zamiast lukratywnej "posady" proboszcza bogatych mieszczan olkuskich, wybrał niewygody ubogiego życia w ciasnej profesorskiej celi. W XVIII w. przy farze olkuskiej, w miejscu XV w. mieszkania proboszcza wybudowano kaplicę pod wezwaniem św. Jana z Kęt. To jedno z tych miejsc, które warto odwiedzić zwiedzając Małopolskę.

A kopalnie? W istocie było tak jak w legendzie. Pod koniec XV w. pomyślnie rozwijające się górnictwo kruszcowe w Olkuszu i Sławkowie przeżywa kryzys. Podziemne cieki wodne niszczą kopalnie, które udaje się uratować na krótko w XVI w. ale w następnym wieku wysiłki takie już się nie powiodły. Miał nadzieję na ponowne uruchomienie wydobycia srebra pomysłowy Stanisław August Poniatowski, ale i jego inżynierowie musieli uznać wyższość natury nad swymi umiejętnościami. Jak widać klątwa św. Jana wciąż wisi nad miastem.

W październiku 1655 r. Małopolskę najechała znakomita, świetnie wyposażona i świetnie dowodzona przez Karola X Gustawa armia szwedzka. Polski król Jan Kazimierz, choć w sztuce wojennej kształcony i nie pozbawiony talentów, musiał ustąpić pola przed swym rywalem, którego armia niczym potop zalała cały kraj. Gdy 18 X 1655 r. poddał się Szwedom Kraków, najmocniejsza twierdza małopolska, wiadomym było, że najeźdźcom nikt nie stawi czoła. Wkrótce też Szwedzi wkroczyli do Sącza, zajęli najlepsze kwatery i przystąpili do łupienia mieszczan kontrybucjami, rekwizycjami i zwykłym rabunkiem. W załodze Szwedzkiej znajdował się żołnierz, muszkieter z pułku księcia heskiego, który na wojnę poszedł niechętnie i z zadowoleniem przyjął decyzję swoich przełożonych o przydziale do załogi okupacyjnej Nowego Sącza. Miasto ładne i bogate, nie trzeba maszerować przez kryjące się właśnie świeżym lodem polskie pola i łąki ani obawiać partyzantów chłopskich napadających szwedzkie oddziały.

Dzień za dniem mijał młodemu muszkieterowi w spokoju. Codzienna warta na rynku i patrolowanie ulic nie było zajęciem ani trudnym ani męczącym. Aż wreszcie któregoś dnia krocząc ulicami miasta zobaczył ją....Młoda, czarnobrewa dziewczyna, nosząca się z wdziękiem i arogancją nastolatki, ale nad wiek dojrzała i nad podziw piękna, zwróciła uwagę żołnierza. Jak się okazało wzajemnie. Jasnowłosy, barczysty i wysoki Skandynaw wpadł również w oko dziewczynie. Kto pierwszy powiedział słowo i w jakim języku dokładnie nie wiadomo, ale "zaiskrzyło" i miłość stała się faktem. Bardzo prędko żołnierz nauczył się tylu słów polskich ile potrzeba było aby powiedzieć dziewczynie co czuł. Gdyby jednak nawet nie wymawiał ich dokładnie, jego oczy i gesty wystarczały młodej sądeczance, która czuła dokładnie to samo.

Tymczasem sytuacja szwedzkiej załogi wyraźnie pogarszała się z dnia na dzień. W okolicy Piwnicznej, Muszyny czy Grybowa oddziały chłopskie napadały na patrole i mniejsze oddziały, znosiły szwedzkie posterunki, odbijały więźniów. Wśród oddziałów tych nie brakowało mieszczan sądeckich, nie brakowało też sądeckich kupców, którzy mamoną wspierali ruchy powstańcze - kupowali broń, opłacali lekarza dla rannych. Informacje o tym dotarły do załogi szwedzkiej, której dowództwo postanowiło przykładnie ukarać winnych i radykalnie zakończyć sprawę. Akcję postanowiono utrzymać w tajemnicy. 12 grudnia 1655 r. połowa załogi wyszła wieczorem z miasta ruszając przeciw kupom chłopskim z zamiarem dopadnięcia z zaskoczenia partyzantów i ich rozbicia. Druga połowa załogi miała za zadanie następnego dnia o świcie dokonać rzezi wśród mieszkańców miasta.

Zapewne zamiar powiódł by się gdyby nie szwedzki żołnierz, który przekazał wiadomość dziewczynie. Ta w ciągu kilku godzin obiegła całe miasto wzywając kupców, czeladników i rzemieślników do powstania. O świcie mieszczanie uprzedzili atak szwedzki i potężnie natarli na szwedzką załogę. Zaskoczeni Szwedzi zostali wybici niemal do nogi, a jednym, który padł jako pierwszy był sądecki wybawca z pułku księcia heskiego. A po dziewczynie ślad zaginął. Mawiali, że z żalu opuściła miasto i ruszyła hen w dal na węgierska stronę. Pamięć jednak o niej pozostała żywą. W 1861 r. poeta Mieczysław Romanowski uwiecznił nieszczęśliwą parę zakochanych w poemacie "Dziewczę z Nowego Sącza". O wydarzeniach tych przypomina też tzw. Kapliczka Szwedzka w mieście, którą w 1771 r. wzniesiono w miejscu gdzie pochowano zabitych w dniu 13 XII 1655 r. żołnierzy szwedzkich.

Kto pierwszy raz jechał doliną Ojcowskiego Parku Narodowego ze zdumieniem zatrzymał wzrok na skale, która zdaje się stać wbrew naturze i zasadom statyki. Samotny, wapienny kamień, pnący się ku górze na wysokość blisko 30 m. opiera się na ziemi cienkim końcem, rozszerzając się ku górze na kształt maczugi. Skąd taka przedziwna forma? To efekt milionów lat działania słońca, wiatru, mrozu, wilgoci, deszczu. Geomorfolog potrafi rzecz dość precyzyjnie wytłumaczyć ale.... No właśnie. Mimo nawet najznakomitszej i racjonalnej odpowiedzi wciąż pozostaje w nas niedosyt. Jeżeli bowiem w istocie natura potrafi stworzyć rzeczy niebywałe, to dlaczego akurat spłatać musiała taki oto figiel? Mówiąc krótko wypada zapytać, kto i po co współpracował z naturą aby pozostawić do naszych czasów formę tak piękną i doskonałą? Tak to już w Małopolsce bywa, że skoro są pytania jest też i legenda.

Na zdjęciu przedstawiona jest Maczuga Herkulesa.Archiwum UMWM

Najstarsza z nich odwołuje się do księcia Kraka. Nasz dzielny książę Krakowa i ziem w dorzeczu górnej Wisły, miał w czasie swojego panowania wiele pięknych chwil, miał też i chwilę grozy. Tę ostatnią za sprawą smoka całożercy, który pustoszył miasta i wsie pożerając krowy na obiad, a o poranku dziewice. Księcia wreszcie porwała złość tak wielka, że chwycił wielką maczugę i smokowi łeb nią roztrzaskał. Smok ducha wyzionął, a książę ową maczugę postawił u wylotu doliny ojcowskiej ku przestrodze każdego kto by do Krakowa chciał jechać w złych zamiarach. Czy to prawda? Kto wie. Uwierzył w nią wszakże np. znany krakowski artysta - W. Chomicz, który stworzył sugestywny obraz pokazujący walkę Kraka trzymającego w rękach maczugę Herkulesa, ze Smokiem. Obraz można oglądnąć w Muzeum Historycznym m. Krakowa. Legenda piękna, ale gdyby dać jej do końca wiarę, to trzeba by naszą skałę nazywać Maczugą Kraka nie Herkulesa. Jest jednak znana jeszcze inna nazwa - Sokola Skała. Już to dlatego, że jedynie sokół może na jej szczyt dostać się względnie łatwo.

Także i tutaj do życia swoje dwa grosze dopisuje legenda. Zgodnie z nią na szczycie wieży ojcowskiego zamku siedział niesprawiedliwie osadzony kmieć z pobliskiej Skały. Oskarżono go o zaniechanie pańszczyzny, której odrobić nie mógł wobec ciężkiego zranienia nogi sochą. Zmartwiony losem rodziny prosił strażników aby go puścili wolno. Włodarz zamkowy wskazując mu na niemożność realizacji tej prośby powiedział, że jeżeli dostarczy mu pisklę sokole ze szczytu Maczugi Kraka to puści go wolno. Warunek był niemożliwy do zrealizowania. Więzień jednak myślał o tym kilka dni pod rząd, aż wreszcie zrezygnowany zasnął. Wtedy właśnie przez okno w wieży wleciało tuzin sokołów, które więźnia chwyciwszy w szpony "dostarczyły" na szczyt skały, ofiarowując mu pisklę. Włodarz oczom swym nie wierzył, ale obietnicę spełnił. Odtąd skała ta zwie się Sokolą Skała.

Jest jeszcze jedna, groźna nazwa tego cudu natury - Czarcia Skała. Wszystko za sprawą Mistrza Jana Twardowskiego. Przyłapany po wielu latach w karczmie Rzym, o której lokalizację kłócą się dzisiaj Sucha Beskidzka i podkrakowskie Pychowice, postawił lucyferowi warunek. "Będziesz mógł wziąć do piekła moją duszę" - powiedział mistrz Twardowski - "jeżeli wskazaną skałę z wznoszącego się nad Suchą Beskidzką szczytu, przeniesiesz pod Ojców i postawisz na ziemi do góry nogami!". Szatanowi niewiele trzeba było powtarzać. Wziął się wartko do roboty i....w znaczący sposób podniósł turystyczną atrakcyjność doliny Prądnika. Kto nie wierzy niech tu przyjedzie.

10 kilometrów na południowy wschód od centrum Krakowa, wzdłuż ulic Cechowej, Dworskiej i Rżąckiej, rozciąga się dawna szlachecka wieś - Piaski Wielkie. Przez długie lata wiodła ona samodzielny żywot, będąc własnością wielu szlachetnych rodów - Kossockich, Koniecpolskich czy Starowiejskich. Do dnia dzisiejszego, nieopodal neogotyckiego kościoła, wybudowanego staraniem samych Piaszczan u schyłku XIX w., zachował się wielokrotnie przebudowywany dwór z otaczającym go ciekawym parkiem zarosłym cennym starodrzewiem. W maju 1941 r. decyzją władz okupacyjnych Generalnej Guberni, Piaski Wielkie, wraz z innymi kilkudziesięcioma wsiami włączono do Krakowa. W ten sposób jedna z największych i najbogatszych małopolskich wsi stała się częścią wielkiego Krakowa. Następne lata, lata okupacji hitlerowskiej, a następnie ponurych absurdów czasów stalinowskich, skutecznie zacierały kulturową odrębność i wyjątkowość tej wsi. Zapomnieniu ulegała miejscowa tradycja, w zapomnienie szły legendy, a symbolem tych zmian były betonowe osiedla porastające dawne rozłogi pól piaszczańskich, tworzące nową "jakość" coraz mniej pięknego Krakowa.. Dopiero w ostatnich latach, staraniem miejscowej społeczności, następuje odrodzenie lokalnej tożsamości. Ale dlaczego, zapyta ktoś, Piaski Wielkie to wieś wyjątkowa?

Łukasz Gołębiowski w swej pracy Lud i jego zwyczaje, zabobony wydanej w Warszawie w 1830 r. informował, że w Krakowie można spotkać ludzi odzianych w...Sukmanę granatową z wypustką karmazynową, przy tem zielony pas i czapkę kształtniejszą w zimie barankiem obszytą.... Rysunek przedstawiający tak ubranego mężczyznę zachował się w niezwykle cennym i osobliwym zbiorze akt, dokumentów i zapisek, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Krakowie, w ramach zespołu zwanego Teki Ambrożego Grabowskiego.

Wyobrażona postać przedstawia się godnie i ciekawie. Sukmana niewiele różni się bowiem od szlacheckiego żupana a przewiązujący ją szeroki barwny pas i czewone obszycie rękawów, kołnierza i innych fragmentów stroju podnosi wrażenie, że w istocie stoi przed nami najprawdziwszy szlachcic. Jedyne czego brakuje to zawieszonej u pasa szabli. Postać na rysunku trzyma za to w ręce kij. Tak właśnie wyglądali wieśniacy z Piasków Wielkich, zwani kijakami, dla których tęgi kij, często wymyślnie rzeźbiony snycerską robotą i nabijany krzemieniami był nieodłączną częścią stroju i życia. Narzędziu temu każdy właściciel nadawał jakąś indywidualną cechę, dzięki czemu spełniało ono rolę swoistego "dowodu osobistego". Ta niewielka grupa ludności, stanowiła niezwykłą osobliwość Rzeczpospolitej Szlacheckiej. Formalnie byli to ludzie, których określano tytułem - pracowity. Tytuł ten oznaczał po prostu chłopa w przeciwieństwie do szlachetnego czyli szlachcica, lub sławetnego, czyli mieszczanina. Piaszczańscy kijacy w istocie rzadko jednak uprawiali rolę gdyż w istocie byli oni rzemieślnikami i kupcami w jednej osobie.

Trudno dokładnie jednym słowem określić nazwę ich rzemiosła. Najczęściej nazywano ich rzeźnikami, co nie jest zgodne z prawdą, gdyż rzeźnik jedynie sprawiał zwierzynę produkując mięsne artykuły spożywcze. Tymczasem kijacy zajmowali się długim łańcuchem produkcyjnym, które związane były z wykorzystaniem przez człowieka zwierząt hodowlanych, głównie bydła. Zajmowali się więc transportem bydła, po które często wyprawiali się aż do Mołdawii i na wschodnie krańce Rzeczpospolitej, prowadzili też hodowlę tych zwierząt, pośredniczyli, lub bezpośrednio prowadzili handel wołami.Zajmowali się też oczywiście rzeźnictwem oraz, co ważne, sprzedażą swych produktów w krakowskim zespole miejskim. I wreszcie pracowali jako garbarze, producenci skór i rozmaitych produktów skórzanych. Te wszystkie czynności, które powyżej wyliczono, zdają się być logicznie ze sobą powiązane i zasadnym jest pytanie, co w tej działalności jest takiego osobliwego? Otóż to, że ustrój gospodarki średniowiecznej zakładał i egzekwował konsekwentnie szczegółowy podział rzemiosł i usług. Oznaczało to np., że garbarz mógł i owszem produkować skóry, ale w żadnym wypadku nie wolno mu było z tych skór produkować butów. To zastrzeżone było dla szewców. Rzeźnik mógł drzeć krowy i przerabiać ich męczeńskie szczątki na różne kiełbasy i salcesony, ale handel wołami był dla niego zabroniony. Tak więc nasi kijacy byli osobliwością w dawnej Polsce i z powodów, o których wyżej, nie byli szczególnie lubiani przez miejskich rzemieślników, a przez rzeźników w szczególności. Skąd wzięli się owi kijacy i ich niezrozumiała dzisiaj nazwa?

Rzecz, jak to w Małopolsce bywa najczęściej, tłumaczy legenda. Przed wiekami, za czasów Kazimierza Wielkiego, tereny pomiędzy Krakowem i Bochnią porastał gęsty las zwany Czarnym Lasem. Drużyna królewska wyprawiała się tam na polowania, często zresztą z samym królem na czele. Razu pewnego królewska drużyna łowiecka pobłądziła w lesie i w środku nocy trafiła na małą chatkę stojącą na wzgórzu zwanym Czajna. Drewniane domostwo zajmował niejaki Lascyk (Laszcyk, Leśniak). Chcąc podjąć niespodziewanych i wygłodniałych gości jak najlepiej Lascyk wyłożył na stół pęta kiełbasy, która wędziła się pod powałą. Dla króla osiłek okazał się być zgubny. Kazimierz Wielki tak dalece zasmakował w podanym mu specjale, że odtąd żadna kiełbasa i pod żadną postacią mu nie smakowała. Nic dziwnego, że Lascyk, który następnego dnia odprowadził orszak królewski na skraj lasu, stał się ulubieńcem ochmistrza dworu, który musiał dbać o to aby na stole królewskim nigdy nie brakowało kiełbasy i innych wybornie przyrządzonych przez Lascyka mięs.

Lascyk nie był w ciemię bity, więc ilekroć jechał na Wawel z kiełbasą, tyle razy zabierał ze sobą więcej towaru, który sprzedawał w mieście. Złościło to okrutnie rzeźników krakowskich, dla których pomysłowy rzeźnik z Czarnego Lasu stanowił groźną konkurencję. Powiedzieli więc co trzeba komu było trzeba i któregoś razu straż miejska zatrzymała Lascyka u bram, i pod pretekstem, że nie był członkiem cechu rzeźników, zabrała mu mięso a jego wyrzucono precz. Zasmuciło to ochmistrza, który nie zamierzał zrezygnować z zaopatrywania dworu w wędliny Lascyka. Posłał tedy do niego wiadomość, aby ten obmyślił sposób na dostarczenie towaru na Wawel. Lascyk myślał, myślał... i wymyślił. Wyciął w lesie długie kije, wydrążył ich środki i ...nadział kiełbasami. Następnie bez przeszkód dotarł na Wawel. Gdy wyciągał swój towar z kijów, zobaczył go sam Kazimierz Wielki, który docenił spryt rzeźnika i nadał Lascykowi i jego rodzinie po wieczne czasy prawo do handlu mięsem w Krakowie. Wkrótce wokół chatki Lascyka wyrosła osada, której zaczątkiem była jego rodzina. Osadę tą nazwano później Piaski, a jej mieszkańców, na pamiątkę sprytu Lascyka, Kijakami.

Tyle legenda, a co na to źródła historyczne? W istocie Małopolska w średniowieczu była krainą, przez którą przemierzały liczne stada wołów, prowadzone z dzisiejszej Mołdawii i Ukrainy do różnych miast europejskich. To właśnie tutaj, szczególnie w Krakowie i otaczających go wsiach, kwitł ogromny w swej skali handel wołami. Właśnie dlatego droga, która prowadziła od Przemyśla przez Jarosław, Łąńcut, Tarnów i Bochnię do Krakowa zwano szlakiem wołowym. Jego przebieg utrwaliła wyznaczona w poł. XIX przez austriaków linia kolejowa. To prawda, że te ogromne przepędy bydła organizowane i finansowane były głownie przez potężnych kupców krakowskich, sam kupiec jednak nie trudził się pilnowaniem stada w podróży. Do tego potrzebował...kowbojów, których dostraczyły takie podkrakowskie wsie jak Piaski Wielkie czy Łagiewniki. Trudnili sie oni przepędem bydła, ale też rzeźnictwem. Ich symbolem i narzędziem pracy był kij, dlatego zwano ich Kijakami. W XIX w. kij ten stał się nieodłącznym elementem stroju. Podobno gdy Kijak brał woły od jakiegoś hodowcy na kredyt, zastawiał swój kij. Nikt nie wątpił wtedy, że dług ureguluje. Kij bowiem dla Kijaka był tym czym dla szlachcica szabla.

Szczególnie sławna była kijacka kiełbasa, wytwarzana z najprzedniejszego mięsa różnych gatunków, rozdrabnianego ciężkimi, szerokimi mieczami. Ścisłą tajemnicą otaczano zestaw ziół, którymi zaprawiano i peklowano masę mięsną oraz drewno, którego dym wędził kiełbasę. W latach II wojny światowej i w latach powojennych rzeźnictwo piaszczańskie zamarło. Małopolska nadal jednak nadal dzierżyła prymat stolicy Polskiej kiełbasy za sprawą rzeźników z podkrakowskich Liszek. Dzisiaj w dawnych Piaskach rzemiosło masarskie żywiołowo się odradza. Być może już wkrótce kulinarnym symbolem Małopolski, obok Oscypka i krakowskiego precla będzie na powrót piaszczańska kiełbasa?

Życzmy sobie z tej okazji smacznego!

Ucichła wrzawa i prace ustały,
Na szczytach góry stanął zamek świeży - 
Wspaniałe kształty przegląda w szkle Białej,
A grzbiet ogromny dumnie w niebo jeży.
U stóp mu kręte wiją się ulice
I świątyń Pańskich połyskują szczyty,

Gród ten obronny zwie się Ciężkowice
A w zamku mieszka rycerz znakomity.
Z obcego kraju zawitał w te strony
I gród założył i zamek zbudował,
A chociaż mlekiem włos ma pobielony,
Młodzieńczą przecie czerstwość sił zachował.

Od lat niedawnych dopiero tu gości,
Lecz musiał przybyć ze skarby wielkimi,
Bo w swą posiadłość garnie włość do włości
I zawsze gotów więcej nabyć ziemi.
Chociaż majątek zgarnął okazały,
To przecież smutek sępi stare czoło,
Bo cudze mienie z tamtej strony Białej
Obszernych włości przerzyna mu koło.

Na próżno gońców wysyła na zwiady,
Za jaką cenę mógłby Kąśną zgodzić
Daremny zachód - bo w żadne układy
Rycerz z Rożnowa nie chce z nim wchodzić.
Dlatego nieraz, gdy w dzień biały konno
Obcy nasz rycerz próg zamku przechodzi
I splata smutnie na piersiach ramiona
I wzrok posępny ku Kąśnej zawodzi.

Raz, gdy tak duma - coś zatętni z dala
I tuman kurzu od Kąśnej się toczy
A wśród kurzawy jeździec cały w stali
Pędzi na zamek, co rumak wyskoczy.
I na dziedziniec wpada bez tchu prawie
I skacze z konia i schyla przyłbicę,
A rycerz widzi w pokornej postawie
Przed sobą wielkiej urody dziewicę.

"Dzięki Ci Władco Wszechmogący świata"
Woła dziewica głosem niewinności - 
:Żeś mnie wybawił z rąk mojego kata"
"I skrył pod tarczę polskiej gościnności".
"Z objęć rodziców, z cichego ustronia"
"Wyrwał mię rycerz z Rożnowa nikczemnie"
"A kiedy nie mógł wydrzeć kwiatu życia"
"Dręczył okrutnie - by zgiąć upór we mnie".
"Bóg się zlitował nad losem sieroty"
"I nie dozwolił upaść niewinności"
"Dziś już bezpieczną jestem od sromoty"
"Kiedym pod strażą polskiej gościnności".

Rycerz z stron obcych spojrzał litościwie
I podniósł z ziemi klęczącą dziewicę
I ostrym kordem wstrząsnąwszy gniewliwie,
Jak do przysięgi wyciągnął prawicę.
Wtem coś zatętni i zabrzęknie w dali
I tuman kurzu od Kąśny się toczy
A wśród kurzawy jeździec cały w stali
Pędzi na zamek, co rumak wyskoczy.

I na dziedziniec wpada bez tchu prawie
I skacze z konia i o kord uderza
A pan Ciężkowic w zuchwałej postawie
Widzi przed sobą z Rożnowa rycerza.
"Ha! - tutaj zbiegłaś? - tu twoje schronienie?"
Zuchwały Rożen z wściekłością zawoła:
"Zwróć ją natychmiast, inaczej twe ziemie"
"Ogniem i mieczem spustoszę dokoła!"

Na to sędziwy rycerz wstrząsł się cały,
Jak lew zraniony, gdy wściekłość nim miota,
Usta mu groźbą straszliwą zadrgały
I silną dłonią chęć zemsty szamota.

Co widząc Rożen inną broń obiera,
W miłą łagodność przystraja swe lice
I ślady gniewu uśmiechem zaciera
I przyjacielską podaje prawicę:
"Rycerzu! przebacz! Wielu słów tu szkoda".
"Puśćmy w niepamięć porywczości winę"
"Uderz w dłoń moją, niechaj stanie zgoda"
"Daje ci Kąśną w zamian za dziewczynę!"

Tu obcy rycerz spojrzał na dziewicę,
Lecz go jej prośba już ująć nie zdoła
Bo dłoń podniósłszy w podaną prawicę
Uderza silnie i ,,Zgoda" - zawoła.
"Zgoda!" - gdy rycerz powtórzył z Rożnowa
Dziewica z jękiem boleści skonała
I naraz cisza nastała grobowa
I dwóch rycerzy skamieniały ciała.
Bóg skarał głośno prawo gościnności
Bo gdzie się wznosił zamek okazały
I gród stał - dzisiaj w olbrzymiej wielkości
W dziwacznych kształtach sterczą nagie skały.
(1861 rok, Feliks Piasecki)

www.ciezkowice.pl
tel. (14)6510032
Centrum Kultury w Ciężkowicach

Na zdjęciu przedstawiony jest Rezerwat Archiwum UMWM

Słowo "zaprzaniec" nie występuje wprawdzie w potocznej, dzisiejszej mowie polskiej, ale jest jeszcze dostatecznie zrozumiałe i ma wymowę zdecydowanie negatywną. Zaprzaniec to ten kto zaparł, wyparł się, zdradził - innymi słowy nic dobrego.

Począwszy od czasów Kazimierza Odnowiciela i Bolesława Śmiałego zaczęły powstawać wielkie polskie rody rycerskie. To właśnie ci władcy, zamiast wzorem swego ojca, dziada i pradziada, utrzymywać niezwykle kosztowną drużynę pancernych, postanowili swym wojom nadać ziemię. Majątek był dla woja i jego rodziny źródłem utrzymania, a w zamian on sam zobowiązany był do służby rycerskiej na rzecz króla. Po wielkich wojnach, jakich nie brakowało w burzliwej 2 połowie XI w., zasłużony rycerz otrzymywał zwykle, jako nagrodę, kolejne nadziały ziemi. W ten sposób powstawały wielkie majątki i osiadłe na nich wielkie rody rycerskie, które z czasem zaczęły przyjmować znaki rodowe - herby. A jako, że Małopolska stała się od Kazimierza Odnowiciela najważniejszym regionem w państwie, najsilniejsze rodziny starały się właśnie tutaj założyć rodowe gniazda.

Jednym z najstarszych rodów małopolskich byli Toporczykowie herbu Topór, którzy szeroki szmat ziem trzymali w urodzajnej dolinie Prądnika. Walcząc u boku Kazimierza Odnowiciela przeciw mazowieckiemu wielmoży Masławowi, przeciw Czechom i Pomorzanom, nigdy nie zawiedli zaufania księcia, za co ten chętnie nagradzał ich nowymi włościami. Wreszcie po wielu latach, najstarszy z rodu - Walgierz, osiadł w rodowym zamczysku, wysyłając jedynie na wyprawy wojenne swych synów Sędziwoja i Nawoja. Ciągnęli oni za synem Odnowiciela, walecznym Bolesławem Szczodrym, do Czech i na Węgry i na Ruś. W domu ze starym ojcem zostawał jedynie najmłodszy syn Żegota, który wiernie opiekując się rodzicielem skrycie marzył o sławie rycerskiej jaka była udziałem jego braci. Gdy wreszcie Bolesław rozesłał wezwanie do nowej wojny z Rusią, głosząc zamiar orężnej rozprawy z samym grodem kijowskim, Żegota padł do nóg ojca i poprosił aby go puścił na tę wyprawę. Staremu ojcu, który w ostatnim czasie owdowiał, serce skrzypiało na myśl o rozstaniu z ulubieńcem, ale zgodę dał. Dał mu też oręż i najlepszego konia ze swej stadniny. Tak Żegota został rycerzem. Walczył na Rusi, pociągnął potem w obronie papieża Grzegorza VII do Włoch, zawędrował na turnieje do słonecznej Langwedocji, ścierał się z Wikingami, aż wreszcie po latach dwudziestu powrócił do domu.

Smutny był to powrót. Ojciec dawno zmarł wypatrując darmo swego syna z zamkowej wieży. Bracia starsi porzucili z racji wieku wojaczkę, osiedli na ojcowiźnie, którą między siebie równo podzielili. Dla Żegoty brakło majątku. Na nic zdało się odwoływanie do braterskich uczuć. Bracia zmówili się sprytnie i oznajmili, że go nie poznają.

- Jesteś oszustem - mawiali. - Mamy pewne wiadomości od rycerzy wracających z Włoch, że Żegota, nasz umiłowany brat padł w bitwie.

Na nic było wyciąganie rodowych klejnotów - tarczy z herbem Topór i pierścienia ojcowskiego wziętego na drogę. Bracia Żegoty się wyparli. Cóż było robić. Żegota został ze starym koniem, jego wiernym druhem przez te wszystkie lata, wyszczerbionym mieczem i steranym w bitwach rynsztunkiem. W takiej mizernej postaci pojechał wprost na dwór królewski do Krakowa. Tu stanął przed obliczem Bolesława, który w pooranej bliznami twarzy rozpoznał swego wiernego rycerza. Na prośbę Żegoty wyrok królewski nakazał braciom wydzielić sprawiedliwą część dla najmłodszego brata. Bracia jednak sprytnie oddali Żegocie najmniej urodzajny wąwóz, wraz z okolicznymi skałami. Żegota swój dział przyjął, ale ród który go tak haniebnie potraktował opuścił. Królowi oznajmił:

- Jedynym moim wiernym przyjacielem był koń. Dlatego rzucam herb Topór i pieczętować się odtąd będę Starym Koniem.

Żegota herbu Stary Koń na jednej ze skał wzniósł zamek, zwany później Pieskową Skałą. Bracia widząc jak znakomicie gospodaruje i jak wielkim szacunkiem króla się cieszy, popadli w straszna zawiść i wszystkim sąsiadom zaczęli rozpowiadać, że Żegota to zaprzaniec bo wyparł się swojej rodziny. I tak już zostało. Tyle tylko, że w ciągu następnych lat z zaprzańca zrodził się Szafraniec, ale to już zupełnie inna historia.

W rzeczywistości historia Pieskowej Skały wiąże się z rodem Szafrańców i ma starożytne korzenie, choć nie sięgające XI ale XIV w. Majątek zwany Pieskową Skałą nadał bowiem Piotrowi Szafrańcowi król Ludwik Węgierski. Jego potomkowie wznieśli na skale zamek, który z powodzeniem może konkurować swą urodą, położeniem i artyzmem architektonicznym, z najpiękniejszymi zamkami nad Loarą.

Zdjęcie przedstawia polanę w Pieskowej Skale w Maczugą Herkulesa w tle.Archiwum UMWM

Zdjęcie przedstawia BydlinArchiwum UMWM