Przejdź do informacji o dostępności Przejdź do strony głównej Przeskocz do menu Przeskocz za menu Przeskocz do głównej treści Przejdź do mapy strony

Małopolskie tradycje

Czym jest tradycja?

Jest dziedzictwem przeszłości utrwalonym spoiwem ludzkiej pamięci. Z czasem słabość tego cennego spoiwa umacniana bywała zapisem źródłowym czy ikonograficznym. Często taki zapis ratował tradycje przed śmiercią, czasem nawet i zapis nie pomagał. Jedne tradycje umierały, inne żyją nadal i mają się dobrze. Badanie ich trwania i umierania to dla historyka i etnografa fascynujące zajęcie. Dotyka bowiem tego co najcenniejsze – tożsamości człowieka i grup społecznych w których żyje. Mówiąc najprościej, tradycja to światło, które oświetla drogę i pokazuje skąd i dokąd idziemy. W regionie małopolskim do dnia dzisiejszego żyje wiele starych zwyczajów, kultywowanych jest wciąż wiele obrzędów. Ekonomista zapewne nie zgodzi się z tą tezą, ale tradycje te stanowią chyba najcenniejsze bogactwo regionu.

Kto jest bardziej skłonny do swawoli, mężczyzna czy kobieta? Z pewnością odpowiedź będzie zależała od wielu czynników, z których płeć osoby pytanej nie będzie bez znaczenia. Przedstawicielka płci pięknej uzna za większych swawolników mężczyzn, przedstawiciel płci brzydkiej skłonność tą przypisze płochym niewiastom. Wiele jednak wskazuje na to, że w Małopolsce "baby" jak nazywano dawniej córki pramatki Ewy, potrafiły dokazywać i rozrabiać nie gorzej niż drwale w karczmie po wypłacie. Dlaczego tak sądzimy? Ano dlatego, że tutaj właśnie, aż do połowy XIX w. hucznie obchodzono święto "babskiej swawoli" czyli inaczej Comber Babski.

Comber, jak czytamy w Encyklopedii Popularnej PWN z 1982 r. to "Mięso z kością z części lędźwiowej grzbietu zwierząt rzeźnych i łownych". Może więc być comber zajęczy lub króliczy ale babski?!!! Comber Babski to stara ostatkowa tradycja, której nazwa pochodzi z języka niemieckiego. Combrzyć bowiem, w innym znaczeniu tego słowa to tyle samo co swawolić, tęgo swawolić dodajmy.

Jak wyglądała owa tradycja? Dokładnie nie wiemy, bowiem najdokładniejsze przekazy zachowały się jedynie dla obchodów tego specyficznego święta w Krakowie. Czy tak samo bawiono się we wsiach i miasteczkach małopolskich? Na pewno podobnie, choć każda społeczność lokalna mogła do scenariusza wnieść określony koloryt i szczególny przebieg.

Popatrzmy jednak wpierw na Comber Babski w Krakowie. We wtorek przed środą popielcową przy kościele Matki Bożej na Piasku (róg ul. Karmelickiej i Garbarskiej) zbierały się podkrakowskie ogrodniczki i handlarki jarzynami. Niewiasty te przebierały się tego dnia wymyślnie, strojąc się na wielkie damy. W miejsce atłasów, tiulów i jedwabiów używały jednak siermiężnych worów, w miejsce koronek - słomy, a w miejsce starannie układanych loków, wplatały sobie we włosy wióry. Tak pociesznie przebrana armia ruszała następnie w stronę Bramy Szewskiej, wkraczając w obręb murów miejskich i wprawiając w rzeczywisty popłoch wszystkich mieszkających w Krakowie mężczyzn. Nic zresztą dziwnego. Manewr wtargnięcia do miasta, poprzedzony wcześniejszą mobilizacją, dawał kobietom efekt osiągnięcia przewagi ilościowej nad zaskoczonym odwiecznym rywalem. Na czele babskiego pochodu niesiono wielką słomianą kukłę, wyobrażającą mężczyznę, zwaną combrem. Za tą kukłą kroczyła ta z przekupek, która w danym roku sprawowała funkcję marszałka. Na krakowski rynek pochód docierał około południa, biorąc w posiadanie miasto i jego obywateli. Kraków zamieniał się w Rzeczpospolitą Babską. Podchmielone i nadmiernie wesołe baby ruszały na polowanie. Zwierzyną stawali się mężczyźni, najlepiej młodzi i urodziwi lub przynajmniej bogaci. Złapanych dzielne amazonki "combrzyły" tzn. szarpały za włosy, wiązały powrozami, przewracały na ziemię a na końcu przykuwano ich do olbrzymiej kłody drewna, którą ku uciesze gawiedzi musieli włóczyć po ulicach. Cóż było robić!? Złapani do niewoli musieli się wykupić. Urodziwi buziakiem, szpetni dukatem.

Po kilku godzinach łowów, rozochoceni obywatele Krakowa, już bez różnicy płci, spotykali się na rynku gdzie odbywały się wspólne tańce, wspólne i gęsto zakrapiane ucztowanie. Jeszcze w XIX w. zdarzało się tak, że kolisko tańczących na rynku stawało się tak wielkie, że trzymając się za ręce otaczano cały gmach sukiennic. A co z naszym słomianym combrem? Przychodził czas i na niego. Na dany znak, baby rzucały się na kukłę i w mgnieniu oka rozszarpywały ją na strzępy. Nie oznaczało to końca imprezy, która czasem przeciągała się do środy popielcowej ku zgorszeniu wielu.

Comber Babski przetrwał w Krakowie tylko do końca istnienia Rzeczpospolitej Krakowskiej. W 1846 r. policja austriacka zakazała dalszych obchodów. Przez kilkadziesiąt lat przetrwał jeszcze obyczaj combrzenia na wsi małopolskiej. Tam jeszcze u schyłku stulecia zdarzyło się widzieć w ostatki młodych chłopców, którzy mozolnie wlekli po drodze kłody drewniane, do których byli zakłuci. Podobno "zaszczyt" ten dotyczył jeno kawalerów i był swoistą zachętą do szybkiego podjęcia decyzji o ożenku przed następnym combrem. Noszono także po wiejskich dróżkach kukłę mężczyzny, którą przy towarzyszeniu rubasznych, lub nawet sprośnych przyśpiewek rozszarpywano, polując szczególnie na niektóre części słomianego ciała.

Dziś obyczaj combrzenia tu już od dawna historia. Czy tradycja ta zanikła dlatego, że "chłop" boi się "babskiej" swawoli?

Pod Krakowem leżała do 1909 r. mała, ale wielce zasłużona dla Polskiej kultury wieś, Zwierzyniec. Czy w roku 1909 wieś przestała istnieć? Bynajmniej, ale straciła swoją niezależność i została włączona do Krakowa. Skąd nazwa wsi, która w najstarszych zapisach sięgających XII i XIII w. brzmi jako swerincia? Z pewnością stąd, że tutaj właśnie musiał znajdować się ogród ze zwierzętami, hodowanymi na potrzeby księcia lub możnowładców. Zwierzyniec choć do XX w. nie był częścią Krakowa zawsze leżał w jego cieniu - raptem 3 km. od murów miejskich. Trzy kilometry to ok. 20 stadiów. Mała wioska Emaus leżała także blisko Jerozolimy - 60 stadiów tj. ok. 10 km.

Emaus to wioska o ogromnym znaczeniu dla tradycji ewangelicznej Kościoła Katolickiego. Zwierzyniec natomiast to niezwykle ważne miejsce w tradycji Kościoła Polskiego i Krakowskiego. Być może to właśnie tutaj, w okolicy Romańskiego Kościółka Najświętszego Salwatora i prasłowiańskiej świątyni Gontyny, padło pierwsze ziarno Ewangelii na ziemiach polskich? To właśnie na Zwierzyńcu, w klasztorze ss. Norbertanek, żyła słynąca z świętości siostra św. Jacka Odrowąża, bł. Bronisława. Tutaj także szczególnie był obchodzony poniedziałek po święcie Wielkiej Nocy, gdy w kościołach czytana była Ewangelia o dwóch uczniach idących z Jerozolimy do Emaus. W tym dniu w kościółku Najświętszego Salwatora (Zbawiciela) można było uzyskać odpust i jak zwykle przy takiej okazji w kościele gromadziły się tłumy. Wierni przybywali tutaj z przyczyn natury religijnej ale i także dla rozrywki. Odpust ten bowiem stał się z czasem miejscem kiermaszu świątecznego i ludowego festynu, na który ściągali ludzie z okolicznych wsi: Przegorzał, Chełmu, Olszanicy, Czarnej Wsi ale w pierwszym rzędzie z Krakowa.

Tradycja odpustu na Zwierzyńcu sięga wieku XII, a festyn z nim związany udokumentowany jest od XVI w., choć istniał z pewnością już wcześniej i cieszył się tłumnym powodzeniem. Mieszczanie odbywali w ten sposób, niczym ewangeliczni uczniowie, pielgrzymkę z Krakowa - Nowej Jerozolimy do Zwierzyńca - Nowego Emaus. Pierwszy raz taką właśnie nazwę odpustu spotykamy w opisie, jaki w 1596/97 sporządził Giovanni Paulo Mucanti:
"W poniedziałek wielkanocny poszedłem oglądać kościół, który nazywają Emaus, gdzie zbiera się wielki tłum obojga płci (...). Wszystka młodzież i żacy zachowują dawny zwyczaj noszenia dnia tego różdżki wierzbowej, na której rozwinięte są bazie i tymi idąc drogą na Emaus, uderzają dziewczęta brzydsze i mówią do nich: "czemu nie rychło na Emaus?"

Jak czytamy, nasz zacny gość ze słonecznej Italii, odbył właśnie pielgrzymkę traktem zwierzynieckim, który od Bramy Wiślnej (dzisiaj wylot ul. Wiślnej w stronę Plant) prowadził na Zwierzyniec, opisując widziane po drodze igrce damsko - męskie, które każdorazowo były ważkim elementem tego rodzaju ludowych zabaw. Tak było w XVI w. i w wiekach późniejszych. Co było jednak zwierzyniecką specyfiką? Otóż to, że liczne odpusty odbywające się we wsiach miały zwykle czysto wiejski charakter. Tymczasem Zwierzyniec rojny był od gawiedzi wszelkich stanów. Przychodził tu sławetny mieszczanin, szlachetny pan herbowy, wielebny zakonnik. Wszyscy oni krążyli obok straganów i bud kiermaszowych. Czego tam nie było? Karmelkowe cukierki, gliniane kogutki i okaryny, drewniane pukawki, różańce z bibułek i ptysiowego ciasta oraz specjalność Emausowa; drewniane, obszyte czarnym futerkiem figurki Żydów. Dłonie, kadłub i głowę takiej figurki łączono przy pomocy sprężyn, dzięki czemu przy najmniejszym ruchu postać drgała konwulsyjnie i komicznie zarazem.

Dosłownie w ostatnich latach w miejsce lukrowanych serc piernikowych i cukrowej waty pojawiły się plastikowe współczesne paskudztwa. Zamiast Emausowej piłeczki z trocin można więc kupić rozmaite batmany, ironmany, spidermany oraz zdjęcia z niekoniecznie kompletnie ubranymi paniami. Żywić należy nadzieję, że triumfalny pochód tej nowej rzeczywistości rozbije sobie głowę o tradycje zwierzyniecką, starą jak mury starego Krakowa.

Na zdjęciu przedstawiona jest wioska Emaus.Archiwum UMWM

Lajkonik, dawniej nazywany Konikiem Zwierzynieckim, wraz z całym orszakiem i kapelą Mlaskotów pojawia się na ulicach Krakowa tylko w jeden dzień w roku, w oktawę święta Bożego Ciała. W południe wyrusza spod klasztoru Norbertanek i harcując wśród przechodniów, buławą rozdaje razy, które mają przynieść uderzonym zdrowie i powodzenie. W godzinach popołudniowych dociera na Rynek Główny i tu pod wieżą Ratuszową, po odtańczeniu tańca, podczas którego chorąży wywija wielką czerwoną chorągwią z białym orłem i herbem Krakowa, pobiera od władz miejskich symboliczny haracz i wypija kielich wina za pomyślność miasta i jego mieszkańców.

Na zdjęciu przedstawiony jest Lajkonik

Zwyczaj ten wiąże się z udziałem w procesjach Bożego Ciała kongregacji włóczków zajmujących się spławianiem drewna Wisłą i mających swą siedzibę na Zwierzyńcu. Powiązany został z legendą mówiącą o odparciu ataku Tatarów pod Krakowem przez włóczków i po przebraniu w zdobyczny, tatarski strój, uroczystym wjeździe najdzielniejszego z nich na koniu do miasta.

Tradycja ta kultywowana jest do dziś, chociaż dawniejsi włóczkowie zastąpieni zostali pracownikami Wodociągów Miejskich, a stroje orszaku i kapeli zmieniały się przez lata, projektowane przez plastyków. Strój samego Lajkonika pozostaje niezmieniony od 1904 roku, kiedy to zaprojektował go Stanisław Wyspiański.
Figury Lajkonika, postaci z orszaku wraz z chorążym z chorągwią, muzyków i jednego z gapiów - andrusa zwierzynieckiego wykonał Feliks Molenda w 1935 roku.

Opracowanie:
Małgorzata Oleszkiewicz
Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli w Krakowie

Bardzo wiele tradycji małopolskich stało się w miarę rozwoju dziejowych procesów, tradycjami krakowskimi. Tak stało się z krakowskim Lajkonikiem, który w istocie jest przecież tradycją nie krakowską a zwierzyniecką, tak stało się z piaszczańskimi kijakami i podgórską rękawką. Jest jednak przykład odwrotny, kiedy to na wskroś krakowska tradycja Pucherów - Pucheroków, opuściła Kraków i dzisiaj ten ginący obyczaj żyje jedynie w małopolskich wsiach, dzięki działającym tam gminnym ośrodkom kultury. Jedynie w Bibicach, Zielonkach, Trojanowicach, Modlnicy czy w Modlniczce, można zobaczyć jeszcze w Niedzielę Kwietną czyli Palmową, barwnie poprzebieranych chłopaków, którzy z poczernionymi od sadzy twarzami, w wysokich czapach chodzą od domu do domu śpiewając krotochwilne śpiewki i prosząc o drobne datki.

Sama nazwa wzięła się od łacińskiego słowa puer - chłopiec. Tytułowe Puchery, to żacy, którzy od czasów średniowiecza stanowili barwny choć czasem kłopotliwy element krakowskiej mozaiki społecznej. Życie codzienne żaków w średniowiecznym mieście do łatwych nie należało. Obowiązywała bardzo ścisła dyscyplina, warunki mieszkania w bursach były surowe, wręcz spartańskie, nauka trwała od świtu do zmierzchu. Zimą dokuczał chłód latem gorąco. Największą jednak przeszkodą nie były warunki zewnętrzne ale wysokie koszta nauki. Jeżeli rodzina nie była nazbyt bogata, lub nie udało się znaleźć dobrodzieja, który zgodził się finansować naukę syna, studia na akademii były niezwykle trudne, głodne i chłodne. Wielu ubogich żaków, aby podołać trudom utrzymania, zmuszonych było do chodzenia po prośbie. Widok żaka chodzącego od drzwi do drzwi z cynowym garnuszkiem lub glinianą miską nie dziwił nikogo w dawnym Krakowie. Krakowskie mieszczki często wspomagały zgłodniałych pucherów miską ciepłej strawy lub kawałkiem chleba. O ile żebry były w zasadzie zakazane, o tyle chodzenie studentów po prośbie stało się wręcz ich prawnym przywilejem.

Zdarzało się jednak i tak, że żak odchodził sprzed drzwi z niczym. W Krakowie bowiem wielu mieszczan nie darzyło akademików szczególną życzliwością. Zarzucano im obyczajową rozwiązłość, picie wina na cmentarzach (pełniących wówczas również funkcję miejskich parków), prowokowanie w mieście rozmaitych burd i zamieszek.

Na darmo Jan Kochanowski tłumaczył, że Jakoby rok bez wiosny mieć chcieli ci, którzy chcą by młodzi nie szaleli. Wielu statecznych krakowskich mieszczan żaków od drzwi gnało precz, rozumując, że jeżeli muszą oni gdzieś szaleć to niech robią to poza murami miejskimi. Co prawda zresztą to prawda. Zbyt często historycy spotykają w źródłach karnych skargi na żaków, aby nie przyznać mieszczanom choć częściowej racji. I rzeczywiście krakowscy akademicy w swych podróżach "po prośbie" często wyruszali do okolicznych podkrakowskich wsi. Tak zrodziła się tradycja, którą po raz pierwszy spotykamy w źródłach w XVI w. Otóż w okolicy świąt Wielkiej Nocy, kiedy to jak wiadomo stoły zarówno mieszczan jak i kmieci uginały się od dobrego jadła, żacy wzmagali swą aktywność. Gromadzili się w grupy, przebierali się dziwacznie i wędrowali do domów i kościołów gdzie recytując przygotowane wcześniej wierszyki i składając świąteczne życzenia oczekiwali na datki. Z czasem tradycja ta związała się z jednym tylko dniem - z kwietną niedzielą, czyli niedzielą palmową. W XVII w. Wacław Potocki napisał dwuwiersz poświęcony temu obyczajowi:
Żaków z oratyką na pueri modą (...)
bakałarze wiodą

Oratyka to oczywiście aluzja do wygłaszanych wierszyków, a obecność w tym poetyckim opisie bakałarzy świadczy o tym, że kadra uniwersytecka w jakimś sensie patronowała temu przedsięwzięciu. W 1591 r. powstała nawet książka, w której zawarto praktyczną antologię sowizdrzalskich i nie zawsze wybrednych wierszyków wygłaszanych przy tej okazji. W XVIII w. obyczaj stał się kłopotliwy również i na wsi. Szczególnie krytycznie odnosili się do niego księża, których raził rubaszny, często ocierający się o wulgaryzmy i sprośności, repertuar żakowski. Zacytujmy jeden z takich wierszyków:
A jo pucherocek wylozem na pniocek
Z pniocka do dołecka zabiłem robocka
A z tego robocka mlyko i owiecka
Owiecki zbłądziły mnie tu zaprosiły

W rzeczy samej poezja nie najwyższego lotu. W 1780 r. wydano zarządzenie, mocą którego zabroniono chodzenia "na puchery". Możemy się zresztą domyślać, że młodzi, pełni wigoru chłopcy mieli pstro w głowie tak w Krakowie jak i poza nim. Płatali więc zapewne rozmaite psikusy i narażali na pokusy niewinność wiejskich dziewcząt. Mimo zakazów obyczaj jednak trwał. Stopniowo jednak pucherocy przenieśli się poza Kraków. W XIX w. obyczaj ten kwitł na podkrakowskiej wsi ale rolę żaków przejęli na siebie wiejscy chłopcy. Wykształcił się też wtedy "obowiązujący" strój pucheroka: wysoka czapka zwinięta w trąbkę, wykonana ze słomy, potem częściej z tektury, często ozdabiana wstążeczkami lub pasemkami bibuły, baranie kożuszki przepasane słomianymi warkoczami. Twarz umazana sadzą szczególnie w okolicy gdzie za kilka lat ma wyrosnąć broda i wąsy. Koniecznym atrybutem jest też koszyk, podobny do tych na "święcone" tylko większych rozmiarów i laska ozdobiona bibułkami. Strój taki można oglądać dzisiaj w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Pucherocy ruszają z oratyką, od wczesnego ranka wędrując od wsi do wsi, zbierając po drodze datki w naturze, w głównej mierze jaja - często już w formie pisanek. Tak oto tradycja uniwersytecka, mająca odniesienie do historii akademickiej społeczności Krakowa, stała się tradycją ludową.

Na zdjęciu przedstawione są Pucheroki.Archiwum UMWMPucheroki

Ile legend i tradycji małopolskich sięga korzeniami czasów pogańskich, lub ściślej rzecz ujmując - przedchrześcijańskich, trudno pewnie zliczyć. Jednym z piękniejszych zwyczajów jest "Siuda Baba". Tradycja ta niegdyś zapewne znana była w wielu miejscowościach małopolskich, dzisiaj jest "specjalnością" jedynie podkrakowskiej Wieliczki i podwielickiej Lednicy Górnej.

Siuda Baba, jak sama nazwa wskazuje to... chłop, tyle tylko, że za babę przebrany. Postać paskudna, niechlujna, ubrana w podartą spódnicę, ustrojona koralami z ziemniaków, umorusana sadzą, pojawia się raz w roku, w lany poniedziałek. Legenda mówi, że w Lednicy Górnej, pod Kopcową Górą znajdowało się święte źródło. Tuż obok wzniesiono drewnianą świątynię ku czci bogini Ledy, w której płonął wieczny ogień. Strzec go miały kapłanki, które swoją zaszczytną, ale ciężka służbę pełniły "na zmiany", które w świetle dzisiejszego kodeksu pracy byłyby absolutnie sprzeczne z prawem. Zmiana jednej kapłanki trwała bowiem cały rok (!). W tym okresie czasu lud okoliczny znosił do świątyni opał, karmił świętą dziewicę - strażniczkę ognia, a ta zmuszona była do wiernej służby płomieniowi dniem i nocą. Gdy wreszcie wyznaczony czas minął strażniczka, usmolona ogniem, brudna, w odartych ubraniach, na wpół oszołomiona, musiała zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek. Jej ostatnim zadaniem, które mogło ją uwolnić od pracy w świątyni, było złapanie innej dziewicy, która zostanie jej następczynią. Kapłanka wpadała więc do domów szukając ewentualnej kandydatki. Wszystkie dziewczęta chowały się gdzie popadło, wiedząc, że ta, którą usmolona ręka kapłanki wskaże od służby płomieniowi wymówić się nie może.

Zgodnie z legendą, w lany poniedziałek do domów gospodarzy w Lednicy Górnej zagląda umorusana baba w towarzystwie równie brudnego cygana. Podobnie jak przed wiekami obiektem poszukiwane są młode dziewczęta, tyle tylko, że zamiast rocznej służby w świątyni grozi im konieczność wykupu. Wykup, w postaci wolnego datku wrzuconego do garnuszka, można zastąpić buziakiem. Jeżeli dziewczyna pocałuje...Siudą Babę to uwolni dom od jej obecności. Oczywiście przy okazji Siuda Baba przytuli dziewczynę serdecznie do siebie i uczerni ja sadzą noszoną na policzkach oraz w puszce, pełnej tego trudno zmywalnego paskudztwa.

Na zdjęciu przedstawiona jest Siuda Baba w Wieliczce.Archiwum UMWMSiuda Baba - Wieliczka

Po Wieliczce kursuje w lany poniedziałek kilka bab, łapiąc dziewczęta, a w ostatnich latach także turystów, których przyciąga tu zapomniany gdzie indziej zwyczaj. Wielickie baby noszą czasem na rękach gałganki zwinięte w formie małego dziecka w beciku. Dlaczego? Któż to wie? Tradycja ma to do siebie, że dopóki jest żywa zmienia się, odchodzi od swych korzeni i znów do nich powraca. A skąd wzięła się nazwa Siuda Baba? Nie wiadomo. Zapewne jest jakiś związek pomiędzy tą nazwą a popularnym śmigusem - dyngusem. Dodajmy, że ten zwyczaj, znany po dziś dzień, choć coraz częściej w chuligańskim wydaniu, także wywodzi się z czasów pogańskich i miał związek z przesileniem wiosennym. W średniowieczu na wsiach młodzi chłopcy "dyngowali" dziewczęta, czyli zaczepiali, wymuszali podarki oraz całusy, innymi słowy "podrywali". Ostatecznie więc rzecz sprowadza się do biegania za spódniczkami. Obyczaj Siuda Baba ma ten sam "damsko - męski" wymiar, tyle tylko, że na ziemi wielickiej za spódniczką goni spódniczka.

W swej książce Nie od razu Kraków zbudowano Karol Estreicher jun. wspominając lata dzieciństwa, zamieścił taki oto, pełen emocji i zachwytu opis:

(...) Budynek to był, który wysokością wypełniał ramy drzwi. Jej kolory rzucały się najpierw w oczy, potem dopiero kształt. Najpierw biły od niej barwy, potem dopiero architektura budynku zdumiewała: czerwień, zieleń, fiolety, niebieskie i żółte tony, czerń i minia, brązy, srebro i złoto składały się na tę orgię barw jak ogień żywą i jak ogień przyciągającą.
Dwie wieże wznosiły się na przodzie, Mariackie wieże oczywiście, tylko bogatsze w ornamenty, uwieńczone u hełmów strzelistymi koronami. Pośrodku między nimi wielka kopuła złota, jak przystało być każdej kopule od Zygmuntowskich czasów (...)

Kto widział kiedyś Szopkę Krakowską rozumie zachwyt małego Lolka, kto oglądał ją także oczyma dziecka, zachwyt ten nosi w sobie niezależnie od tego w jakim jest wieku. Szopka Krakowska to jedna z najpiękniejszych tradycji krakowskich. Łączy prostotę z wyrafinowaną finezją. Jest na wskroś oryginalna i na wskroś krakowska. Jest symbolem tego miasta i jego esencją zarazem. Jest wspaniałym znakiem Bożego Narodzenia, jest wreszcie tajemniczym theatrum, w którym baśń staje się prawdą.

Wszystko zaczęło się przed blisko 800 laty w grocie koło maleńkiej miejscowości Greccio we włoskiej Umbrii. Tam to właśnie Franciszek z Asyżu, urządził żywy obraz, betlejemską stajenkę, w której postacie biblijne odtworzyli jego bracia - tzw. bracia mniejsi, zwani dziś Franciszkanami. Choć trudno nam w to uwierzyć, była to pierwsza szopka betlejemska w dziejach kościoła powszechnego. Gdy w 1225 r. zmarł Franciszek, jego bracia kontynuowali jego dzieło także w tym maleńkim przedstawieniu. Okazało się bowiem, że ten prosty i ubogi w formie przekaz treści ewangelicznych, w głęboki sposób trafia do wiernych. Od tego czasu, tam gdzie docierali Franciszkanie, tam pojawiały się w okresie Bożego Narodzenia Szopki Betlejemskie. W Krakowie musiało się to wydarzyć niedługo po 1237 r., bo właśnie wtedy Bracia Mniejsi trafili po raz pierwszy pod Wawel. Nie przypadkowo najstarsze polskie figury jasełkowe pochodzą z klasztoru Klarysek przy ul. Grodzkiej w Krakowie (Klaryski to żeńska gałąź Franciszkanów). Są to drewniane figurki pokryte barwną polichromią, pochodzące z pocz. XIV w.

Nie przypadkowo też najpiękniejsze szopki w krakowskich kościołach, tradycyjnie są urządzane u oo. Kapucynów (ulubiona przez dzieci szpoka ruchoma) i u oo. Bernardynów (Bernardyni i Kapucyni to zakony z rodziny franciszkańskiej). W wieku XVII rozpowszechnił się w Polsce zwyczaj urządzania misteriów na Boże Narodzenie, swoistych przedstawień, które dzisiaj zwiemy jasełkami (od słowa jasła oznaczającego żłób). W XVIII w. w szopkach statycznych i w przedstawieniach jasełkowych zaczęły się pojawiać postacie współczesne, lub historyczne, ale związane nie z dziejami Ziemi Świętej lecz Rzeczpospolitej.

Na przełomie XVIII i XIX w. narodził się trzeci rodzaj szopki. Mała szopka przenośna o charakterze kukiełkowego teatrzyku. Jej powstanie przypisuje się krakowskim murarzom. Czemu właśnie im? To proste. W zimie nie mieli pracy więc wymyślili, że będą chodzić z takimi szopkami-teatrzykami od domu do domu i tak zarabiać na swe utrzymanie. Pomysł okazał się być zaraźliwy. W XIX w. po Krakowie w okresie Bożego Narodzenia chodzi już kilka trup szopkarskich ze swoim programem jasełkowym. Ustawiali się oni ze swymi szopkami na lini A-B na Rynku Gł. i czekali na wynajęcie. Gdy otrzymali zamówienie przychodzili do umówionego domu gdzie witały ich dzieci. Ten właśnie moment opisał młodziutki Karol Estreicher. Konkurencja to dobra rzecz. Ponieważ na rynku wybór był duży, trzeba było do siebie jakoś klienta przyciągnąć. Jak? Najlepiej budując szopkę piękniejszą niż inni. A jaką miarę piękności mieli krakowscy murarze? Miarę krakowskich kościołów, baszt, wież, kaplic, pałaców, pomników. Jednym słowem miarę krakowską. I właśnie w ten sposób powstały miniatury krakowskich zabytków, wykonane na drewnianych stelażach ze staniolu, bibułki, celofanu, blaszek, cekinów, korali, szkiełek itp.

Na zdjęciu przedstawiona jest szopka krakowska.Archiwum UMWM

Najpiękniejsze szopki powstawały na Krowodrzy, do 1910 r. wsi podkrakowskiej, zamieszkanej przez liczne rodziny murarskie. Najsłynniejszą trupą szopkarską był zespól Michała i Leona Ezenekiera. U schyłku XIX w. zbudowali oni szopkę (dzisiaj przechowywana w Muzeum Etnograficznym w Krakowie), która stworzyła obowiązujący do dnia dzisiejszego kanon Szopki Krakowskiej.

Czym więc jest Szopka Krakowska? To symetryczna budowla stworzona z charakterystycznego materiału, inspirowana motywami architektury krakowskiej, zawierająca wyraźne elementy tradycji Bożego Narodzenia.

Tradycja widowisk w małych szopkach umarła w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Śmierć jej zadało kino i radio, nowoczesne media, które przyniosły rozrywkę tańszą i bardziej masową. To, że uratowano tradycję robienia tych cudnych pałacyków to zasługa Jerzego Dobrzyckiego, który w 1937 r. zorganizował I konkurs na najpiękniejszą Szopkę Krakowską. Konkurs przyjął się. W pierwszym roku nagrodą m. in. był wianek kiełbasy i tort czekoladowy. Mimo przerwy wojennej w 1946 r. tradycję kontynuowano a patronat nad nią objęło Muzeum Historyczne m. Krakowa. Do 1999 r. odbyło się już 57 konkursów. W ciągu tych lat ujawniło się wiele wspaniałych talentów, często rodzinnych. Dynastie szopkarskie stworzyli Malikowie, Głuchowie, Piącikowie. Laury konkursowe wielokrotnie zdobywał Stanisław Paczyński, Maciej Moszew, Tadeusz Wojciechowski. Obok nagród dla doświadczonych, profesjonalnych szopkarzy, wręczane są także nagrody dla dzieci i młodzieży, co ma pomagać w tworzeniu nowych rzesz tych wyjątkowych artystów.

Na zdjęciu przedstawione są szopki krakowskieArchiwum UMWM